Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Drukarnia Rzeszów

Felieton dr Zbigniewa Chmielewskiego: Czy żaba da się ugotować?

Felieton dr Zbigniewa Chmielewskiego: Czy żaba da się ugotować?
Czy żaba da się ugotować

Oburzamy się często na dziejące się w naszym otoczeniu zjawiska, mówiąc jednocześnie, że „dawniej to byłoby nie do pomyślenia”. Nie zauważamy zarazem, że nasz sprzeciw pojawia się dopiero wtedy, kiedy sprawa szczególnie boleśnie nadepnie NAM na odcisk, kiedy miarka się przebierze, a MY poniesiemy stratę albo ktoś brutalnie wejdzie na NASZE terytorium…. Tyle że wtedy bywa już za późno.


Metaforycznie mówi się o tym jako o „gotowaniu żaby”, kiedy powoli podgrzewamy wodę w garnku, a żaba spokojnie sobie pływa. Do czasu. Kiedy robi się naprawdę gorąco, jest już za późno. Brzmi okrutnie, ale oddaje istotę rzeczy. Chodzi o to, że coś co nie byłoby do zniesienia i do zaakceptowania, gdyby zrobiono to od razu, wprowadzane małymi krokami staje się możliwe. Ten psychologiczny mechanizm jest wykorzystywany w komunikacji na różnych polach, np. w negocjacjach (zażądanie od razu dużych ustępstw natrafi na opór, dlatego uzyskuje się je etapami), ale też w tak zwanym „przykręcaniu śruby” przez zwierzchników w firmie czy rządzących w państwie.


Jesteśmy inwigilowani i wiemy o tym. Ale już skalę tej inwigilacji nie wszyscy sobie uświadamiają. Od czasu kiedy Siemens zastosował pierwszą kamerę do obserwacji startu V-2, a potem w USA w 1949 roku powstał pierwszy komercyjny system wizyjnego dozoru, liczba kamer w publicznej przestrzeni, które nas obserwują wzrosła w sposób trudny do wyobrażenia. W 2018 roku w Warszawie obserwowało nas 14 tysięcy kamer, w Kielcach 5657, a w Rzeszowie tylko monitoring miejski to ponad 200 obiektywów. Dodajmy do tego te w pociągach, autobusach, te umieszczone nad autostradami… a nawet w lasach.


Kamery to bynajmniej nie jedyny sposób zbierania danych o naszych prywatnych sprawach. Najzwyklejsze parkometry w miastach żądają od nas podania numeru rejestracyjnego (czyli praktycznie imienia i nazwiska). Dodajmy do tego czas, miejsce postoju, pomnóżmy przez te dni w roku, kiedy parkujemy w mieście, a uzyskujemy mnóstwo danych o zwyczajach i życiu konkretnej osoby.


System kart miejskich wykorzystywany przez komunikację publiczną, to kolejne źródło informacji. Kto chce korzystać z karty miejskiej, musi podać informacje o sobie. W zależności od miasta mogą to być: imię i nazwisko, numer PESEL (data urodzenia), miejsce zamieszkania (zameldowania), numer telefonu, adres e-mail a nawet zdjęcie (choć to ostatnie jest często kasowane po wydaniu karty). Kiedy wsiadamy do publicznego środka transportu i przykładamy do czytnika kartę, dane o naszej podróży trafiają do bazy, jednocześnie jesteśmy obserwowani i nagrywani przez kamerę. W niektórych miastach nawet kiedy wysiadamy powinniśmy przyłożyć kartę do czytnika (np. w Kaliszu), a tym samym ktoś dysponuje precyzyjną mapą naszych tras po jakich poruszamy się na co dzień.


Ogrom informacji, jakie można zbierać za pomocą kart miejskich, powiększa to, że do podstawowej funkcjonalności (czyli płacenia za korzystanie z komunikacji miejskiej) nieustannie dodawane są kolejne: jako bilet do miejskich instytucji rekreacyjno-sportowych i kulturalnych, na basen, do muzeum, albo karta biblioteczna. Z ich użyciem można też opłacić wypożyczenie miejskiego roweru albo parkowanie. W Tarnowie karta miejska może służyć do głosowania w budżecie obywatelskim, Śląska Karta Usług Publicznych pełni funkcję nośnika certyfikatu podpisu elektronicznego, a łódzka Migawka daje możliwość zbierania punktów w programie Payback. Wszystkie dane, rzecz jasna, są powiązane z konkretną osobą i mogą być przetwarzane, edytowane i używane. To nadal nie wszystko, bo w autobusach, tramwajach, pociągach nagrywany jest nie tylko obraz, ale też dźwięk – np. Miejskie zakłady transportu z Łodzi i Opola zamontowały mikrofony w przestrzeni dla pasażerów. Już nagrywanie kierowców wydaje się zbyt głęboką ingerencją w ich prywatność, natomiast dla nagrywania dźwięku w przestrzeni pasażerskiej trudno doszukać się jakiegokolwiek przekonującego uzasadnienia. Kiedy Fundacja Panoptykon zwróciła uwagę na to nadużycie obu zakładom, te po prostu zignorowały przedstawione argumenty.


W Polsce nie ma wciąż jednoznacznych przepisów, które ustalałyby zasady działania monitoringu. Nie wskazuje ich ani Konstytucja, ani Ustawa o ochronie osób i mienia, ani Ustawa o ochronie danych osobowych (która sama w sobie nie daje podstaw do zbierania jakichkolwiek informacji o obywatelach). Oznacza to, że nie jest jasne, kto może korzystać z kamer, gdzie wolno je instalować, do czego można wykorzystywać nagrania, jak je zabezpieczać itd.


Koronnym argumentem za inwigilacją jest oczywiście walka z terroryzmem, bezpieczeństwo, choć badania naukowe nie potwierdzają tezy, by monitoring mógł na szerszą skalę odstraszać od popełniania przestępstw czy od innych niepożądanych zachowań.


Innym jest to, że przecież jeśli jesteśmy niewinni i nie mamy nic do ukrycia to nie powinniśmy się przejmować. Niby tak, ale ta zasada obowiązuje do czasu, kiedy zbierający dane ma dobrą wolę i nie zechce zrobić z nich użytku wbrew nam. Kto nie wierzy niech przyjrzy się jak przy pomocy Pegasusa (pewnie w połączeniu z innymi systemami) wykorzystywano czyjś telefon do przesyłania gróźb albo zmieniano treść e-maili.


Tymczasem wszyscy siedzimy w garnku, a wolny ogień płonie. Nie protestujemy, czujemy przyjemne bezpieczne ciepło…


W felietonie wykorzystano dane z www.panoptykon.org


Oburzamy się często na dziejące się w naszym otoczeniu zjawiska, mówiąc jednocześnie, że „dawniej to byłoby nie do pomyślenia”. Nie zauważamy zarazem, że nasz sprzeciw pojawia się dopiero wtedy, kiedy sprawa szczególnie boleśnie nadepnie NAM na odcisk, kiedy miarka się przebierze, a MY poniesiemy stratę albo ktoś brutalnie wejdzie na NASZE terytorium…. Tyle że wtedy bywa już za późno.


Metaforycznie mówi się o tym jako o „gotowaniu żaby”, kiedy powoli podgrzewamy wodę w garnku, a żaba spokojnie sobie pływa. Do czasu. Kiedy robi się naprawdę gorąco, jest już za późno. Brzmi okrutnie, ale oddaje istotę rzeczy. Chodzi o to, że coś co nie byłoby do zniesienia i do zaakceptowania, gdyby zrobiono to od razu, wprowadzane małymi krokami staje się możliwe. Ten psychologiczny mechanizm jest wykorzystywany w komunikacji na różnych polach, np. w negocjacjach (zażądanie od razu dużych ustępstw natrafi na opór, dlatego uzyskuje się je etapami), ale też w tak zwanym „przykręcaniu śruby” przez zwierzchników w firmie czy rządzących w państwie.


Jesteśmy inwigilowani i wiemy o tym. Ale już skalę tej inwigilacji nie wszyscy sobie uświadamiają. Od czasu kiedy Siemens zastosował pierwszą kamerę do obserwacji startu V-2, a potem w USA w 1949 roku powstał pierwszy komercyjny system wizyjnego dozoru, liczba kamer w publicznej przestrzeni, które nas obserwują wzrosła w sposób trudny do wyobrażenia. W 2018 roku w Warszawie obserwowało nas 14 tysięcy kamer, w Kielcach 5657, a w Rzeszowie tylko monitoring miejski to ponad 200 obiektywów. Dodajmy do tego te w pociągach, autobusach, te umieszczone nad autostradami… a nawet w lasach.


Kamery to bynajmniej nie jedyny sposób zbierania danych o naszych prywatnych sprawach. Najzwyklejsze parkometry w miastach żądają od nas podania numeru rejestracyjnego (czyli praktycznie imienia i nazwiska). Dodajmy do tego czas, miejsce postoju, pomnóżmy przez te dni w roku, kiedy parkujemy w mieście, a uzyskujemy mnóstwo danych o zwyczajach i życiu konkretnej osoby.


System kart miejskich wykorzystywany przez komunikację publiczną, to kolejne źródło informacji. Kto chce korzystać z karty miejskiej, musi podać informacje o sobie. W zależności od miasta mogą to być: imię i nazwisko, numer PESEL (data urodzenia), miejsce zamieszkania (zameldowania), numer telefonu, adres e-mail a nawet zdjęcie (choć to ostatnie jest często kasowane po wydaniu karty). Kiedy wsiadamy do publicznego środka transportu i przykładamy do czytnika kartę, dane o naszej podróży trafiają do bazy, jednocześnie jesteśmy obserwowani i nagrywani przez kamerę. W niektórych miastach nawet kiedy wysiadamy powinniśmy przyłożyć kartę do czytnika (np. w Kaliszu), a tym samym ktoś dysponuje precyzyjną mapą naszych tras po jakich poruszamy się na co dzień.


Ogrom informacji, jakie można zbierać za pomocą kart miejskich, powiększa to, że do podstawowej funkcjonalności (czyli płacenia za korzystanie z komunikacji miejskiej) nieustannie dodawane są kolejne: jako bilet do miejskich instytucji rekreacyjno-sportowych i kulturalnych, na basen, do muzeum, albo karta biblioteczna. Z ich użyciem można też opłacić wypożyczenie miejskiego roweru albo parkowanie. W Tarnowie karta miejska może służyć do głosowania w budżecie obywatelskim, Śląska Karta Usług Publicznych pełni funkcję nośnika certyfikatu podpisu elektronicznego, a łódzka Migawka daje możliwość zbierania punktów w programie Payback. Wszystkie dane, rzecz jasna, są powiązane z konkretną osobą i mogą być przetwarzane, edytowane i używane. To nadal nie wszystko, bo w autobusach, tramwajach, pociągach nagrywany jest nie tylko obraz, ale też dźwięk – np. Miejskie zakłady transportu z Łodzi i Opola zamontowały mikrofony w przestrzeni dla pasażerów. Już nagrywanie kierowców wydaje się zbyt głęboką ingerencją w ich prywatność, natomiast dla nagrywania dźwięku w przestrzeni pasażerskiej trudno doszukać się jakiegokolwiek przekonującego uzasadnienia. Kiedy Fundacja Panoptykon zwróciła uwagę na to nadużycie obu zakładom, te po prostu zignorowały przedstawione argumenty.


W Polsce nie ma wciąż jednoznacznych przepisów, które ustalałyby zasady działania monitoringu. Nie wskazuje ich ani Konstytucja, ani Ustawa o ochronie osób i mienia, ani Ustawa o ochronie danych osobowych (która sama w sobie nie daje podstaw do zbierania jakichkolwiek informacji o obywatelach). Oznacza to, że nie jest jasne, kto może korzystać z kamer, gdzie wolno je instalować, do czego można wykorzystywać nagrania, jak je zabezpieczać itd.


Koronnym argumentem za inwigilacją jest oczywiście walka z terroryzmem, bezpieczeństwo, choć badania naukowe nie potwierdzają tezy, by monitoring mógł na szerszą skalę odstraszać od popełniania przestępstw czy od innych niepożądanych zachowań.


Innym jest to, że przecież jeśli jesteśmy niewinni i nie mamy nic do ukrycia to nie powinniśmy się przejmować. Niby tak, ale ta zasada obowiązuje do czasu, kiedy zbierający dane ma dobrą wolę i nie zechce zrobić z nich użytku wbrew nam. Kto nie wierzy niech przyjrzy się jak przy pomocy Pegasusa (pewnie w połączeniu z innymi systemami) wykorzystywano czyjś telefon do przesyłania gróźb albo zmieniano treść e-maili.


Tymczasem wszyscy siedzimy w garnku, a wolny ogień płonie. Nie protestujemy, czujemy przyjemne bezpieczne ciepło…


W felietonie wykorzystano dane z www.panoptykon.org




dr Zbigniew Chmielewski


Politolog, specjalista w zakresie komunikacji. Badacz, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor publikacji z zakresu komunikacji społecznej, marketingowej, medioznawstwa, public relations. Współpracuje z przedsiębiorstwami i samorządami terytorialnymi. Prowadzi szkolenia i warsztaty dla firm i instytucji, jako ekspert realizuje badania i projekty komunikacyjne dla przedsiębiorstw, instytucji, samorządu terytorialnego.

pexels-thomas-windisch-179993

pexels-thomas-windisch-179993


Podziel się
Oceń

Komentarze
Reklama Drukarnia Rzeszów